Obok nasWyróżnione

Rozumieć

Ostatnio poruszył i oburzył mnie projekt nowej ustawy , którą zaplanowała i próbowała – na szczęście bezskutecznie – przepchnąć rządząca partia. Ustawa ta miała jeszcze bardziej ograniczyć pomoc i wsparcie dla maltretowanych kobiet, w ogóle dla ofiar przemocy domowej.

Takie wstecznictwo nie mieści mi się w głowie! Dotyka mnie przy tym osobiście, ponieważ w przeszłości sama potrzebowałam takiego wsparcia i mogłam je otrzymać.

Dlatego rozumiem kobiety, które tkwią w toksycznych związkach, rozumiem i potrafię się wczuć w ich szarą rzeczywistość, przepełnioną samotnością, rozterkami, bezsilnością. Rozumiem kobiety, które pozwalają swoim facetom na poniżanie ich i dręczenie. Chociaż właściwie to one nie pozwalają, ale raczej nie potrafią się przeciwstawić tyranowi, który zwykle jest silniejszy fizycznie, od którego są uzależnione finansowo i emocjonalnie. Często brakuje tym kobietom odwagi i siły, i wówczas kapitulują. Zło wydaje się być silniejszym od dobra. Dobry człowiek ma wiecznie wątpliwości, nie chce zranić, nie chce sprawić przykrości. Zły nie ma skrupułów, nie ma empatii, stosuje presję fizyczną, finansową, szantaż emocjonalny i w rezultacie wygrywa z osobą słabszą, od niego uzależnioną. Oprawca taki potrafi też doskonale się maskować, stwarza na zewnątrz, dla potrzeb otoczenia wzorowy obraz swojej rodziny. Znam aż za dobrze takie próby manipulacji faktami, wykręcanie kota ogonem i w rezultacie zrzucanie winy za wszystko na mnie, wymigiwanie się od odpowiedzialności za słowa i absolutny brak zrozumienia dla mojego cierpienia.

Nie jest mi obce uczucie bezsensu, bezcelowości, beznadziei. Już jako nastolatka, z głową pełną ideałów, ciężko przechodziłam okres buntu, zderzenia z niezrozumieniem ze strony bliskich mi osób. Moja konfrontacja z rzeczywistością, z dorosłością była dla mnie wielkim rozczarowaniem. Obiecywałam sobie, że ja nie będe żyła tak, jak moi rodzice, albo niektórzy z rodziny, czy też znajomi. Byłam pewna, że ja nie pozwolę na takie traktowanie mojemu mężowi! Niebawem jednak znalazłam się sama w takiej sieci, może nawet jeszcze gorszej. Wydawało mi się wówczas, że nie mam już wyjścia.

Jak było dobrze, jak wszystko się jakoś układało, to chwilami czułam się nawet szczęśliwa. Ale jak było gorzej – a coraz częściej tak bywało – to była to zawsze moja wina. W takich chwilach, kiedy w trudnej sytuacji powinnam była mieć wsparcie małżonka, to właśnie mnie się obrywało. Bo chciałam, na przykład, rozmawiać na trudne tematy, bo chciałam wyjaśnić nieporozumienia, bo chciałam rozmawiać o naszej bliskości. Ale moje chęci go nie obchodziły i moje zabiegi o normalność obrócone były w pretensjonalność, powodowały z miejsca agresję i w konsekwencji potok niewybrednych epitetów, włącznie z zrzucaniem na mnie winy za istniejącą trudną sytuację. Po prostu przeszkadzałam mu w oglądaniu meczu, czy jakiegoś tam sportu. Upokarzana i odtrącana, zaczynałam rozumieć, że ten człowiek nie jest zdolny do miłości, że nic go nie obchodzą moje pragnienia, marzenia, nawet moje zdrowie. Liczy się tylko on, a ja się liczę tylko na tyle, na ile jestem jego własnością i ile by stracił, gdyby mnie brakło.

Później też wszystko było nie tak, a nawet jeszcze gorzej! Słowa bez pokrycia, fałszywa przyjaźń, zwątpienie w istnienie miłości, ponownie brak zrozumienia nawet u najbliższych mi osób. Przerażała mnie ta obłuda i dewocja wśród otaczających mnie ludzi.

Pamiętam, jak już mieliśmy dwoje dzieci, jak zwykle w okresie przedświątecznym w kościele odbywały się rekolekcje. Wówczas chodziło się do kościoła i czynnie uczestniczyło w życiu parafii. Rekolekcje trwały zwykle cztery dni, zaczynały się w niedzielę, a kończyły w środę spowiedzią. Po ogólnej nauce, po mszy, odbywała się tematyczna nauka księdza misjonarza, to znaczy w kolejnych dniach ogólna dla wszystkich, osobna dla młodzieży, jeszcze osobno dla młodych małżeństw i jeszcze inna dla dzieci. W drugi dzień rekolekcji zostaliśmy na nauki dla młodych małżeństw. Misjonarz pięknie mówił o miłości, o kryzysach małżeńskich, o wybaczaniu. Kiedy wróciliśmy do domu, chciałam, będąc pod wpływem nauk misjonarza, pełna nadziei, że może choć trochę z tego kazania dotarło do tego egoisty i widząc w tym szansę na poprawę stosunków w naszym związku, porozmawiać o nas – przecież to musi wypływać z obu stron. Pierwsze co zrobił, to włączył telewizor, a kiedy delikatnie spróbowałam poruszyć temat z rekolekcji. oberwało mi się, że się go czepiam, szukam awantury. Przecież dopiero wróciłam z kościoła. Moja wina, jestem nienormalna. Kiedy następnego dnia się buntowałam i nie odzywałam się do niego, on robił wszystko na złość, zatruwał mi życie i swoim dokuczaniem wywoływał u mnie poczucie winy za całą tą sytuację. Nie chcąc, aby to napięcie trwało dłużej, ponieważ odbijało się to również na dzieciach, przeszłam nad tym „do porządku dziennego”, jak gdyby nigdy nic się nie stało. I znowy było „normalnie”.

Kiedy zwierzałam się mojej koleżance i żaliłam, że mąż mnie źle traktuje, radziła mi rozmawiać z nim o tym. Niestety, syty głodnego nie zrozumie. I ona tego nie rozumiała, bo jej mąż słuchał, co mówiła, szanował ją, troszczył się o nią. Cóż, trzeba chcieć rozmawiać. Od mamy i siostry nie mogłam oczekiwać zrozumienia i wsparcia, przecież nikt nie mógł mieć gorzej od nich, a brat miał gdzieś moje problemy, jego priorytetem było gromadzenie majątku i powiększanie stanu posiadania. Wiele lat później, kiedy prowadziliśmy wspólną działalność rozrywkową, podczas sylwestrowej zabawy mój pijany mąż, z zemsty za brak zainteresowania z mojej strony jego osobą, zaczął się rzucać do mnie do bicia, popychał mnie i szarpał. Pobiegłam wtedy się schronić do brata, ale on wzruszył ramionami i powiedział, że się nie będzie wtrącał. Nie zareagował. Dopiero jeden z kuzynów powstrzymał rozjuszonego agresora. Nawet teraz, po latach, na wspomnienie owych wydarzeń łzy cisną mi się do oczu, tak głęboko tkwią we mnie te emocje.

Na tej imprezie była też nasza dobra koleżanka i sąsiadka zarazem. Zawsze później powtarzała, że jakby tego nie widziała na własne oczy, to nie uwierzyłaby. Przy ludziach zawsze udawał on wspaniałego męża. Niejedna koleżanka czy sąsiadka zazdrościła mi takiego małżonka. Owszem, dbał o mnie, właściwie o mój wizerunek na zewnątrz, w pewnego rodzaju materialnym sensie, ale to było wyłącznie z pobudek egoistycznych, posiadanie atrakcyjnej żony dodawało mu poczucia własnej wartości. Tak naprawdę jednak to tylko sobie zwadzięczam, że potrafiłam zadbać o własny wygląd, że potrafiłam pilnować rozwoju dzieci i jednocześnie zatroszczyć się w dużej mierze o dorobek materialny.

Wtedy sama myśl o starości przy boku tego człowieka napawała mnie lękiem. Nie mogłam sobie wyobrazić sytuacji, kiedy będę stara, schorowana, znerwicowana i będę z trzęsącymi się dłońmi musiała obsługiwać „pana i władcę”. Wiedziałam, że tyle tylko będę miała z życia, ile sama sobie wywalczę. I tę walkę będę musiała toczyć ciągle, codzień od nowa i od nowa!

Mój mąż był niechętny w stosunku do wszelkich zmian. Wiedziałam, że przy nim nie mogę liczyć na spełnienie moich pragnień, nawet takich realnych, osiągalnych. Moim marzeniem, na przykład, była wycieczka do Paryża, zwiedzanie Luwru i Wersalu, albo do Londynu z zwiedzaniem muzeum figur woskowych Madame Tussauds. Kiedyś, na imieninach brata, koleżanka opowiadała mi wrażenia z wycieczki do Paryża. Tak jej wtedy zazdrościłam. Kiedy po imprezie wróciliśmy do domu, delikatnie wspomniałam o tym i że to wycieczka organizowana przez kościół, i w sumie za niewielkie pieniądze, i że ja także bardzo bym chciała jechać na taką wycieczkę. „Ona mogła sobie jechać, ale ty nie zasługujesz” – usłyszałam w odpowiedzi. To był gwóźdź do trumny mojej nadziei. To było gorsze od przykrych epitetów i od wyzwisk, bo odbierało mi całą przyszłość, szansę na spełnienie choćby najmniejszego z moich marzeń! Bolało okropnie. Ja nie zasługuję? Dlaczego? Starałam się być dobrą żoną, kochanką, dobrą matką, świetną gospodynią, sekretarką, księgową, ogrodniczką. Budowałam dom, wszystko było na mojej głowie. Kolejny raz zdałam sobie sprawę, że choćbym pękła i tak nigdy nie doceni tego, co robię, zawsze mnie będzie tak traktować! Wszystko, co robiłam dla domu czy dla niego, to mu się należało i łaski nie robiłam.

Był apodyktyczny i kontrolował mnie na każdym kroku. Dopóki dzieci nie dorosły, ustępowałam dla świętego spokoju, ale kiedy już wyfrunęły z gniazda, zawalczyłam o siebie. Mam jedno życie, powtarzałam sobie i nikt nie ma prawa mi go odbierać, ani niszczyć. Ze zdiagnozowaną nerwicą wegetatywną (zalecany spokojny tryb życia), kłopotami z sercem, kręgosłupem „starej kobiety”- jak określił ordynator szpitala po badaniu tomograficznym stan mojego kręgosłupa – z tendencjami do autodestrukcji, jeszcze bardziej zdecydowanie walczyłam o należne mi miejsce w moim domu. Zaczęłam wyśmiewać się z jego gróźb. Odkryłam, że to zwykły tchórz, który karmi się moim strachem, który potrafi znęcać się tylko nad słabszymi. Pewien, że ze strachu nic nie zrobię wbrew jego zakazom, był bardzo zaskoczony gdy zaczęłam coraz częściej stawiać na swoim. Trochę się gubił w tym swoim schemacie, a ja czułam satysfakcję, że teraz to on się zaczyna bać: bać, że może stracić to co ma. Wówczas odgrażał się, zabierał mi rzeczy osobiste, kluczyki od samochodu, wyzywał od najgorszych. Nie dawało mu to jednak satysfakcji, kiedy nic sobie nie robiłam z jego gróźb i choć serce mi waliło jak młot ze strachu, udawałam, że mam to gdzieś. Skutkowało!

Dobrymi sposobami okazało się też przejście do ataku i grożenie interwencją policji. Zanim on zdążył się odezwać, to ja atakowałam pierwsza, nie tak jak kiedyś, kiedy reagowałam tylko strachem i obawą przed spełnieniem jego gróźb. Nie był to mój wymarzony model rodziny, ale przynajmniej to ja decydowałam znowu o sobie. Skoro nie potrafił docenić i uszanować moich uczuć, starań, mojego oddania, nie zasługiwał nawet na moją lojalność. Na koniec jeszcze próbował różnego rodzaju szantażów emocjonalnych, robił sceny i odgrażał się. Czasami to nawet jeszcze trochę się bałam, ale na szczęście z upływem czasu coraz mniej dawałam się nabrać na jego groźby samobójstwa, czy próby wzięcia mnie na współczucie. Nawet chciałam, żeby się poczuł tak bezsilny, jak ja się czułam przez tyle lat.

Dlatego mogę powiedzieć, że doskonale rozumiem kobiety, które tkwią w chorym związku. Różne są powody uzależnienia od męża-oprawcy: emocjonalne, materialne, religijne, społeczne. Zwykle dotyka to kobiet o niskim poczuciu własnej wartości, którym można wmówić, że są gorsze, że nic nie potrafią. U mnie zaczęło się od chorej zazdrości – oczywiście, to był tylko pretekst. Przez kilka lat nie było ani jednej imprezy sylwestrowej, czy weselnej, bez awantury. Zawsze znalazł się jakiś powód do wyzwania mnie od k…. i szmaty. Na przykład uśmiechanie się do obcego mężczyzny, taniec z innym mężczyzną, na który on nie wyraził zgody, albo kiedy ja się świetnie bawiłam, a on nie i upił się „na złe”. A ja, głupia, tę zaborczość, tę zazdrość tłumaczyłam sobie jako dowód na to, że mnie kocha i starałam się go nie prowokować, żeby potem nie było wstydu. To był błąd! Unikałam sytuacji, kiedy stawał się agresywny, bo nie chciałam, aby to się odbijało potem na mnie i na dzieciach. Niestety, to działało odwrotnie, jego złośliwość rosła tak, jak i mój lęk przed zemstą i awanturą domową. Na szczęście nie jestem typem ofiary i potrafię pokazać pazurki.

Mnie się udało wyzwolić ze złego związku i żyć tak jak chcę ale nie wszyscy mają tyle szczęścia. Bardzo bliska mi osoba, którą bardzo kochałam, miała również męża-oprawcę. Miała, bo niestety już jej nie ma, podczas, gdy ten potwór – jej dręczyciel – żyje i ma się dobrze.

Była piękna, dobra, pełna energii i radości, a on zrobił z jej życia piekło. Klasyczny oprawca. Choć wyglądała na silną kobietę, to jednak dała się zastraszyć i ostatecznie zniszczyć. Pamiętam taką sytuację – kilkadziesiąt lat temu – kiedy nocowałam u niej. Było już bardzo późno, dzieci spały a ona nerwowo, paląc papierosa za papierosem, chodziła od okna do okna, wyczekując powrotu jej męża. Nie wiedziała, gdzie przebywał, czy u kolejnej kochanki, czy pił gdzieś z kumplami. Bywało, że przyjeżdżał tak pijany, że wjeżdżał do garażu i zasypiał za kierownicą. Wtedy wiedziała, że będzie miała spokojną noc. Jeśli natomiast wracał „niedopity”, to musiała pić razem z nim, a niekiedy bywało, że gonił ją z nożem i musiała uciekać z domu tylko w koszuli nocnej. Ja wówczas tego nie mogłam pojąć, dlaczego tego nie zgłosi na policję. Ja przecież narobiłabym rabanu i wszystko jedno by mi było, nawet jakbym obudziła całą ulicę. Ale ona nie miała takiego wyjścia. On pił z policjantami, z komendantem, sam był pewnie w ZOMO i miał wszędzie kumpli, nawet z księdzem pił nieraz. Wyśmiewał się z niej, kiedy się odgrażała, że wezwie policję. A sąsiadkom nie ufała, uważała, że są one tylko żądne sensacji, a jej i tak nie pomogą. Myślę, że nie chciała też pokazać światu swojej słabości. Była bezradna, to on odebrał jej wiarę w ludzi. Czuła się taka samotna, mówiła, że nie ma kto stanąć w jej obronie, może gdyby żyli jej tato albo brat. Przez lata ten potwór, odizolował ją całkiem od rodziny, wmawiając jej różne złe rzeczy.

Kiedy przed pięcioma laty zadzwoniłam do niej jak co roku z życzeniami świątecznymi, cieszyła się moim szczęściem. Powiedziała wtedy ze smutkiem, że ona swoje życie przegrała. Miała znaki, mogła zrobić coś ze swoim życiem, ale nie potrafiła odczytać tych znaków, nie rozumiała ich, a potem było już za późno. Rozpłakała się. Serce mi się krajało i kiedy przed dwoma laty dowiedziałam się, że się rozwodzi z tym bydlakiem, zaoferowałam swoją pomoc, podałam moje wszystkie dane, aby powołała mnie na świadka. Bardzo się ucieszyła. Mój obecny mąż zadeklarował dowiezienie mnie w każdym terminie te 600 km do sądu. Zło przecież należy potępiać, nie można go tolerować. Jakże przerażające było przy tym, że jeden z jej synów ze swoją żonką trzymali stronę tego potwora i zbierali dowody, robili zdjęcia, aby pogrążyć matkę. W ogóle, pierwsza reakcja mojej rodziny była taka, żeby się nie wtrącać. Straszne!

Nie doczekała, niestety. Zamiast na sprawę rozwodową pojechaliśmy na pogrzeb. Długo nie mogłam się pogodzić z jej odejściem, ale teraz myślę, że choćby w ten sposób skończyło się dla niej to piekło, które miała tu na ziemi.

Rozumiem bezsilność maltretowanych kobiet, ich brak wiary w lepsze jutro i dlatego bulwersuje mnie sytuacja w kraju, gdzie zmienia się ustawy, które te kobiety do tej pory chroniły. Na to nie może być zgody!

Nie wystarczy jednak rozumieć, trzeba o tym mówić i bronić słabszych. Same ofiary nie są w stanie się obronić. Dlatego podziwiam na przykład aktorki, które narażając się na represje i obelgi stają w obronie tych kobiet. Przecież nie robią tego dla siebie, one osiągnęły sukces. Z drugiej strony przykro mi, kiedy bliska mi koleżanka mówi, że jej zdaniem „kobieta nie powinna się zajmować polityką”. Wydaje mi się, że ona też rozumie, tylko dlaczego to wypiera? Przecież polityka jak najbardziej dotyczy nas. Tylko rozumieć, to trochę za mało! Rozumieć obliguje do działania, a przynajmniej do empatii i posiadania – a także obrony – własnego zdania na ten temat. Jednak mało jest ludzi odważnych, większość odwraca głowę i udaje, że nic się nie stało i nie powinno się do tego mieszać. Smutne, ale prawdziwe! Na szczęście ludzi dobrej woli jest więcej…

Wiem, jak ważna jest dłoń, wyciągnięta z odruchem serdecznego poparcia i zrozumienia w sytuacji, kiedy wydaje się nam, że już nie ma dla nas nadziei na lepsze. Gdy zaczynamy powoli wierzyć, że to z nami jest coś nie tak. Kiedy pochłonięci i przytłoczeni własnymi problemami i lękami nie dostrzegamy, jak piękny jest świat, bo przecież świat jest cały czas tak piękny, to się nie zmienia! Zmienia się tylko nasze widzenie.