Dzień za dniemWyróżnione

Uroki zimy

Kiedy za oknem śnieżek prószy i otula wszystko dookoła puszystą białą pierzynką, przykrywając szarości i brudy otoczenia, robi się piękniej i jakoś jaśniej robi się też na duszy. Wpatrując się w jednostajne sypanie białego puszku uspakajam się, podziwiając fenomen natury, a nastrój jaki wytwarza to zjawisko przywołuje wspomnienia z dzieciństwa.

Zima i śnieg zawsze najwięcej radości przynoszą dzieciom. Każda mała społeczność miała swoją górkę, z której zjeżdżało się na sankach, albo lodowisko przysposobione ze stawu, małej rzeczki, czy z jakiegokolwiek rozlewiska wodnego, na którym stawiało się pierwsze kroki na łyżwach. Były to wówczas toporne, przykręcane do butów łyżwy, o białych figurówkach można było sobie pomarzyć, oglądało sie je tylko w telewizji podczas transmisji z mistrzostw jazdy figurowej na lodzie. Ale te przykręcane łyżwy też miały swoje plusy: można je było pożyczać i dopasować do różnych rozmiarów butów. Nie obeszło się też bez „krwawych” wypadków podczas zjeżdżania z górki na sankach – rozpędzone sanki czasami niespodziewanie skręciły w drzewo, czy zderzyły się z innymi. A ile było wywrotek na łyżwach, zanim postawiło się pierwsze na nich kroki. Guzy i stłuczenia chowało się przed rodzicami w obawie przed zakazem ponownego wyjścia z domu i uczestniczenia w śnieżnej zabawie.

Nasza szkolna drużyna harcerska organizowała wspaniałe kuligi. Mknęło się saniami przez kilka miejscowości. Już z daleka było słychać dzwoneczki koni i głośny, radosny śpiew uczestników zabawy zimowej. Potem jeszcze okładaliśmy się kulkami śniegowymi. Mokrzy od śniegu, z wypiekami na twarzy, ale jakże szczęśliwi i radośni. Po takich harcach wyśmienicie smakowała gorąca grochówka, albo bigos, które były uwieńczeniem kuligowych atrakcji.

Padający śnieg zawsze przywodzi mi na myśl piosenkę z dzieciństwa: „Zima, zima, zima, pada, pada śnieg. Jadę, jadę w świat sankami. Sanki dzwonią dzwoneczkami. Dzyń, dzyń, dzyń…”

Kiedyś może było biedniej, ale wszyscy potrafili się cieszyć z drobnych rzeczy. U mnie w domu zawsze było dużo śpiewu. Nie było imienin i rodzinnego spotkania bez śpiewu, a nawet tańców. Jako dzieci jeździliśmy z rodzicami na jagody konnymi wozami sąsiadów i śpiewaliśmy całą drogę, wszyscy, młodzi i starzy – od „Stokrotki polnej” i „Jarzębiny czerwonej” do „Miała baba koguta”.

Potem w szkole też śpiewało się więcej. Należałam do chóru szkolnego, śpiewałam w zespole wokalnym. Do repertuaru moich pieśni i piosenek doszły jeszcze obozowe, harcerskie i kolonijne. Moim małym dzieciom śpiewałam do spania. Okazją do śpiewania były różne święta, kiedy śpiewano pieśni kościelne, lub kolędy. Teraz tych okazji do śpiewu jest coraz mniej, nasze dzieci wymykają się, jak zaintonujemy choćby kolędę, więc zdajemy się na „gotowce”, ograniczając się tylko do słuchania. Nie doceniamy dobroczynnego działania śpiewu, radości z niego płynącej: dzięki śpiewaniu uwalniamy swoje emocje. Znane są sukcesy leczenia przez muzykoterapię.

Szkoda, że zanika tradycja śpiewu. Już Johann Wolfgang Goethe pisał:

Gdzie słyszysz śpiew – tam wchodź, tam dobre serca mają. Źli ludzie – wierzaj mi – ci nigdy nie śpiewają.”