Dlaczego boję się bezsennych nocy
Dlaczego sen nie przychodzi wówczas, kiedy tego najbardziej potrzebujemy? A przy tym świadomość, że mam coraz mniej czasu na wypoczynek, odpędzanie takich myśli, powoduje odwrotny skutek. Przekorna natura ludzka? Mąż przytacza w takich przypadkach przykład z różowym hipopotamem: jeżeli ktoś ci powie, że jak pomyślisz o różowym hipopotamie, to umrzesz, to pierwsze, co przychodzi ci na myśl, to oczywiście różowy hipopotam.
Z natury nie jestem skowronkiem, rannym ptaszkiem, ale raczej nocnym markiem. Chodzę dosyć poźno spać i obecnie mam takie szczęście, że nie muszę się zrywać wcześnie do pracy, ale kiedy sobie zaplanuję wcześniejsze wstawanie, to za nic nie mogę zasnąć. Wszystko się wtedy mnie czepia: niespokojne myśli, niespokojne nogi, drętwienie kończyn, a kiedy już wydaje mi się, że zasypiam, za chwilę ogarnia mnie panika z powodu tak późnej pory. Nie mogę wyleżeć, zrywam się i nie wiem co jest wówczas lepsze: czy rzucić się na lodówkę, czy łyknąć jakieś polepszacze nastroju w postaci czegoś z procentami, aby uciszyć dręczącą świadomość. Świadomość jest okrutna! Szczęśliwi nieświadomi. Ja tam jednak – mimo wszystko – wolę świadomość.
Są takie dni, wieczory, kiedy mnie nosi i boję się, że nie zasnę. Wówczas mąż proponuje mi medytowanie, relaksującą muzykę. A ja się buntuję. Nic na siłę, łatwo powiedzieć: wycisz się… To nie tylko hormony, klimakterium, dolegliwości wiekowe, to wrażliwość… a może nadwrażliwość? Irracjonalny lęk, który się we mnie rozrasta. Właściwie nie całkiem irracjonalny, to strach przed dniem, w ktorym będę zmęczona, niewyspana. Kolejny dzień zmarnowany? Cokolwiek to jest, staje się na dłuższą metę uciążliwe. Melisa w herbatce nie pomaga, no bo wiadomo: strach ma wielkie oczy! Skoro i tak nie mogę spać (a im bardziej pragnę zasnąć, tym trudniej mi to przychodzi), więc może lepiej przestać walczyć z bezsennością i wykorzystać czas bezsenności na coś innego, coś co lubię, co mi sprawia przyjemność, albo daje wymierny efekt, satysfakcję? Np. książka, film. Pomarzyć… dobra rzecz.
W przeszłości dużo rzeczy robiłam po nocach, szczególnie w okresie kiedy miałam małe dzieci. Gdy już były potem większe, kiedy już spały, mogłam skoncentrować się nad zajęciami, na które zabrakło mi czasu podczas dnia. Szczególnie przed świętami, kiedy szłam spać nad ranem, bo musiałam jeszcze upiec kolejne ciasto, zrobić galaretkę mięsną, sałatkę jarzynową, zapeklować różne smakołyki, przygotować ubranie dla dzieci i nie wspomnę o posprzątaniu po tych nocnych „wyczynach”… Wszystko sama – musiałam myśleć za wszystkich domowników, gdzie wszystko leży, oczywiście wyprane, wyprasowane (no, niech by tylko nie były wyprasowane koszule). Mimo, że nie miałam wiele czasu dla siebie, nie narzekałam, cieszyłam się na święta, moja rodzina była najważniejsza, zadowolenie jej członków. Moja ambicja też, w przygotowaniu potraw, w nakryciu do stołu, zapewnienie nastoju świątecznego. Z czasem jednak miałam coraz mniej siły i zrozumiałam, że nie jest najważniejszą rzeczą ilość upieczonych ciast, czy przygotowanie wystawnych potraw świątecznych, bardziej liczy się radość, uśmiech, zadowolenie. Może trochę mniej na stole, ale bez spinania się, że musi być wszystko idealnie.
Z perspektywy czasu, trochę żałuję tych okresów przedświątecznych i świątecznych, które poświęcałam głównie na dogadzanie podniebieniom członków mojej rodziny. Mogłam je bardziej wykorzystać na rozmowy z moimi dziećmi, na zainteresowanie się ich stanem ducha, ich myślami, a nie tylko organizowaniem przyjemności dla ciała.
Cóż, teraz dopiero to widzę jak byłam uległa wpływowi otaczającego mnie środowiska.
Straconego czasu nikt mi nie wróci. Żal i gniew wyniszczają tylko duszę, ciało, spędzają sen z powiek. A czasu coraz mniej i nie stać mnie na marnotrawienie go na próżne żale. Tego, co było wczoraj, już nie zmienię, ale mam wpływ na to, co będzie jutro. A bezsenne noce nie muszą być koszmarem: mogą być wyjatkowe i bezcenne, bo są częścią życia.
You must be logged in to post a comment.