Pokochać siebieWyróżnione

I co dalej…

Są poranki, kiedy nic mi się nie chce i nic się nie układa, wszystko wydaje się być bez sensu. Wtedy czuję się, jak zamknięta w klatce swoich upiornych myśli i jakaś wewnętrzna przekora powstrzymuje mnie od wskoczenia w codzienność, neguje wszystko, co przychodzi mi do głowy. Próbuję zrozumieć niemoc, jaka mnie ogarnia, szukam ścieżki, ucieczki z tej klatki, zbudowanej z pesymistycznych myśli. Szukam wytłumaczenia dla swojego lenistwa i oporu przed robieniem codziennych ćwiczeń. Że to wina pogody, że za oknem pada, szaro, ponuro, zimno, nieprzyjemnie. W moim ciele też doszukuję się powodu przygnębienia i źródła apatii. Wszystko mam takie obolałe i ciężkie. Wchodzę na wagę i mam już następny powód do niezadowolenia: nic mi nie ubyło na wadze. Przecież nie jadłam wczoraj kolacji, od obiadu zjadłam tylko dwie wisienki w czekoladzie, a wieczorem tylko zielona herbatka, bez dodatków. Wydaje mi się, że nie mam wpływu na moje ciało, jakby ono rządziło się własnymi prawami. Może jeszcze sobie poleżę – podpowiada mi leniwa natura – i tak nie mam nic ważnego do zrobienia, nie mam planu, nie będę się zmuszać do niczego.

Mąż ma home office, nie dość, że przygotował mi świeżo wyciśnięty soczek z pomarańczy, to jeszcze próbuje mnie wesprzeć psychicznie świergocząc mi nad głową, co jeszcze bardziej mnie rozdrażnia i wtedy złoszczę się na niego. Potem jestem jeszcze bardziej zła na siebie, niezadowolona, że go odpycham, on przecież chce tylko dobrze dla mnie. Zwalam wszystko na hormony, na pogodę, na nastrojową sinusoidę. To ten z tych gorszych dni, dołek, jutro będzie górka, będzie lepiej. Pewnie brak adrenaliny – zazdroszczę tym, którzy od rana mają dobry humor. Są tacy? Dzisiaj w to nie wierzę!

Odgrażam się mężowi, że dzisiaj będę leżeć cały dzień, wszystko mnie boli, mam uderzenia. A mąż na to:

– Tak, Kochanie, spokojnie, przecież nie musisz nic robić. Może włączyć ci jakiś film? – próbuje rozwiać ołowiane chmury nad moją głową i przynosi mi ulubioną kawusię z mleczną pianką. Przy moich skłonnościach do niskiego ciśnienia wskazane są kofeinowe dodatki. Przed kawą powinnam zrobić rytuały tybetańskie, przecież od kilku miesięcy każdy dzień zaczynałam od ćwiczeń. Zawsze mi to dobrze robi, poprawiało krążenie, nastrajało pozytywnie do życia. Dzisiaj nie ćwiczę i to, niestety, stwarza następny powód do wyrzutów sumienia.

Jak musiałam wstawać do pracy, to nie zastanawiałam się nad sensem porannych czynności. Zrywałam się z łóżka i wykonywałam je w pośpiechu, zawsze biegiem, żeby zdążyć na autobus. Tak, to wina braku konkretnego planu, motywacji, a wtedy już tylko krok do depresji – myślę. Taka jestem mądra i umiem doradzać wszystkim, tylko nie sobie. Mam za dobrze, to dlatego szukam dziury w całym? Pewnie to wina braku wewnętrznej dyscypliny, robię się coraz bardziej leniwa, odpuszczam sobie coraz więcej. Ale czy to źle? Czy nie mam prawa do złego humoru? Może i mam, ale nie znoszę w sobie takiej złośnicy, tej histerycznej części mojej natury.

Kiedyś, przed laty, patrząc na moją babcię, jej znajome i sąsiadki, starsze osoby z otoczenia, dostrzegłam w ich twarzach wiele smutku i bólu. Nieszczęście miały zapisane na twarzy. O ich historii mówiły zaciśnięte usta z opadającymi w dół kącikami, wyblakłe oczy, pomarszczona twarz zastygła w smutnym grymasie, podkreślonym liniami zmarszczek, gdzie każda fałdka skóry była świadectwem ich cierpienia z przeszłości. Babcia była krawcową i w naszym domu przewijało się mnóstwo osób, głównie kobiet. Lubiłam słuchać opowieści i okolicznych plotek, które przynosiły klientki babci. Ciekawa świata, interesowałam się historiami wojennymi i powojennymi starszych osób. Tych ze wschodu i tych, co byli na robotach w Niemczech. Z ich opowiadań dowiedziałam się dużo ciekawych rzeczy. Szczególnie lubiłam jedną sąsiadkę. Zawsze uśmiechnięta, zawsze zadowolona i wychwalająca swojego męża i dzieci. Jak wchodziła do domu, to wchodziła z nią radość, jak promyk słońca. Nie użalała się nad swoim życiem, mimo, że nie było ono łatwe. Jednakże większość starszych kobiet budziła we mnie strach i odrazę. Najbardziej przerażały mnie bogobojne katoliczki, cieszące się z nieszczęścia innych. Bulwersowała mnie ich zgryźliwość, prymitywna krytyka ludzi sukcesu, krytyka nafaszerowana jadem i nietolerancją na inność, na nowe. Bardzo bałam się tak brzydkiej starości, nie chciałam stać się taką zołzą, zgryźliwą, zrzędliwą dewotką. Postanowiłam, że jeżeli mam żyć, to wybiorę inne życie i chcę być miłą, uśmiechniętą, pełną pogody ducha i zadowoloną z życia staruszką. Od lat pracuje nad tym i w dużej mierze udaje mi się to. Staram się wykorzystać czas na własny rozwój, skupić się na wykorzystaniu i zagospodarowaniu wewnętrznych sił, pozytywnej energii i miłości. Pokierować dobrem, które jest we mnie, nie dopuścić, aby złość i żal z przeszłości przysłoniły mi radość życia. Przede wszystkim jednak słuchać wewnętrznego głosu, który mi mówi:

Zapomniałaś już, że życie jest cudem, a ty jesteś po to by zachwycać się nim w nieskończoność? I nie ma znaczenia czy zrobisz dzisiaj rytuały tybetańskie, czy nie, nie ma znaczenia jak jest za oknem, szary to też kolor, jeden z wielu kolorów na życiowej palecie barw. A od ciebie zależy gdzie spoglądasz i co dostrzegasz. Wstawaj, szkoda dnia, masz jeszcze tyle do zrobienia w życiu, a czas ucieka i twój zegar tyka: Tik-tak, tik-tak…