Dzień za dniemWyróżnione

Kolory miłości

Wczoraj odezwała się do mnie na WhatsApp przyjaciółka i zapytała, czy napiszę coś o Walentynkach – wtedy jeszcze nic nie pisałam. Może dlatego, że wydawało mi się już za dużo tych słodkości i życzeń walentynkowych na wszystkich portalach? Pomyślałam sobie, że już tyle zostało napisane w tym temacie, że może niektórzy mają dosyć tych serduszek i oznak miłości. Wszak i kota można zagłaskać na śmierć. Ale, z drugiej strony, dobrych rzeczy przecież nigdy nie jest za wiele. Przekazywanie sobie miłych życzeń, pisanie o tym, jak wielką wagę w naszym życiu odgrywa miłość, ponad wszelką wątpliwość jest dobre i potrzebne.

Jako nastoletnia buntowniczka negowałam wszelkie wyrażanie miłości, uznawałam je za słabość, wstydziłam się łez i wzruszeń. Nie miałam pojęcia, jak ważne jest uczucie. Broniłam się przed nim – pewnie bałam się rozczarowania. Odrzucałam chłopaków, którzy chodzili za mną i byli zbyt mili, zbyt otwarci. Szukałam „silnych mężczyzn” i nie doceniałam siły, jaką daje miłość. Nie doceniałam, bo nie znałam jej, nie miałam dobrego wzoru z własnego dzieciństwa. Nie wierzyłam w miłość, bo myliłam ją z zakochaniem i dlatego na ogół źle lokowałam swoje uczucia. Złościli mnie mężczyźni, którzy mnie komplementowali, zabiegali o moje względy i na każdym kroku opowiadali o swojej miłości do mnie. Traktowałam ich jak „ciepłe kluchy” albo „flaki w oleju”, a jednak podświadomie wciąż szukałam miłości, tylko nie chciałam sie do tego przyznać, nawet sama przed sobą. Moja droga do zrozumienia i uznania wyższości tego uczucia nad innymi, wiodła przez gęste chaszcze i kamieniste ścieżki i prowadziła często na manowce. Niejednokrotnie czułam się zagubiona jak dziecko we mgle, bez wsparcia, bez drogowskazu. Ale taką drogę sobie sama przecież wybrałam – a im trudniejsza droga, tym cenniejszym jest cel tej drogi. Całą swoją miłość przelewałam na dzieci, ale starałam się nie być nadopiekuńczą matką i zawsze dawałam im swobodę wyboru.

W mojej przeszłości o romantycznej, partnerskiej miłości czytałam w książkach, albo oglądałam na filmach. Nie wierzyłam, że taka miłość istnieje w prawdziwym życiu. Potwierdzało to wiele małżeństw wśród moich znajomych i sąsiadów. Sama w moim poprzednim małżeństwie po okresie zakochania (zaślepienia) czułam się jak robot do usługiwania całej rodzinie, o którego nawet nikt nie zadbał, tylko wykorzystywał w każdej sytuacji. Dlatego też związek mężczyzny i kobiety odbierałam jako posiadanie na własność drugiej osoby i wieczną walkę o każdy milimetr mojej symbolicznej podłogi. I nie chodzi tu o ustępliwość i oddanie, to powinno być normalne w związku. Miłość buduje, niezgoda rujnuje – jak powiada przysłowie. Bardzo dużo zależy od kobiety, ale ona w pojedynkę też nic nie zdziała: do tanga trzeba dwojga. Jak jedna strona daje wszystko z siebie, a druga przyzwyczaja się tylko do brania, nic w zamian nie dając i w dodatku oczekuje coraz więcej, nie szanując tego, co dostaje, to w takim związku może być już tylko gorzej. To tak, jakby w tańcu prowadził ktoś, kto za grosz nie ma poczucia rytmu, depcze partnerce po stopach, szarpie ją i jeszcze twierdzi, że to ona nie potrafi tańczyć. Ale na szczęście nie wszyscy ludzie to egoiści, którzy myślą, że świat się kręci wokół nich.

Kiedy mój (obecny) mąż zaczął wypisywać peany na moją cześć i rozwodzić się o miłości do mnie, na początku nie trafiało to do mnie, po prostu nie trawiłam nadmiaru słodyczy. Serduszka i słowa „kocham cię” przyprawiały mnie o mdłości, a nawet złość. Wydawały mi się zbytnio infantylne. Wówczas takie słowa niemalże nie przechodziły mi przez gardło. Ale on nie ustawał, zalewał mnie praktycznie ciepłem, słodyczą i dobrocią. Stopniowo uzależniał mnie od swojego nadmiernego zainteresowania o szczegóły mojej codzienności, do tego stopnia nawet, że czułam się osaczana. Było to dla mnie trudne i męczyło mnie. Prawie całe swoje dorosłe życie byłam sama ze swoim wnętrzem, ze swoimi myślami. A on interesował się każdym moim krokiem, ciekawy był każdej mojej myśli. Pewnego dnia, kiedy nie odpowiadałam na jego kontakt, obdzwonił rodzinę i znajomych tłumacząc się później, że martwił się bardzo i myślał, że coś mi się stało. Byłam oburzona tym, to były raptem dwie, trzy godziny, uznałam, że przesadza i wyraźnie dałam mu to odczuć. Wtedy powiedział mi: „Kochanie, zastanów się. Jak ci to przeszkadza i nie chcesz, żebym tak często dzwonił i pisał, oraz zadawał tyle pytań, na które nie chcesz odpowiadać, to ja mogę przestać. Ale jak ograniczę nasz kontakt, to nie chciałbym abyś odczuła, że mniej interesuje się tobą, rzadziej myślę o tobie. Chciałbym być przy tobie rano i wieczorem, ponieważ ciebie kocham.” Przemyślałam i przyznałam mu rację: wolę nadmiar zainteresowania, niż jego brak. Powoli nauczył mnie dostrzegać drugie strony medali. Odbudowywał we mnie wiarę w dobro, w miłość, w piękne strony bycia ze sobą razem, pragnienie bliskości, zaufanie do drugiego człowieka. Pokazał jak można się bezinteresownie troszczyć o siebie. Jak kochać i czuć się kochaną.

A przede wszystkim, nauczył mnie, że miłość podzielona na pół to podwójna miłość, a cierpienie podzielone na dwoje, to połowa cierpienia.

Próbuję zrozumieć fenomen miłości i dochodzę do wniosku, że wszystko w naszym życiu opiera się na miłości i obraca wokół niej. Jak świat światem, zawsze istniało to uczucie. I nie bez znaczenia jest podstawą każdej religii, jest potrzebą istnienia, sensem życia.