Zmiany
„Panta rhei” – powiadał grecki mędrzec Heraklit z Efezu (Platon podchwycił później tę myśl i uwiecznił ją jako znany aforyzm) – wszystko płynie, znajduje się w ruchu, podlega ciągłym zmianom. Także i nasze życie zmienia się nieustannie, jak i osoby nas otaczające.
Myślę, że tak naprawdę boimy się zmian. Małe zmiany – owszem – ale nie istotne, radykalne! Trzymamy się kurczowo czegoś, co dobrze znamy, umiemy sobie radzić w znajomych nam sytuacjach i ze znajomymi nam problemami. Przyzwyczaiłyśmy się do naszego życia, takiego, jakie jest, do domu, do męża. Nauczyłyśmy się postepować z otoczającymi nas ludźmi, z przyjaciółmi, a nawet z wrogami. Lepszy swój wróg, niż obcy. A zmiany? Zmiany, zwłaszcza te głębsze, powodują niepewność i lęk. Wiążą się z trudnościami, nowymi wyzwaniami i ryzykiem. Nowe – nieznajome? Nieprzewidywalne? Czy warto więc burzyć cały swój pieczołowicie budowany i na swój sposób uporządkowany świat dla „nieznanej i niepewnej” przyszłości? Na pewno łatwiej przychodzi to, kiedy się jest młodym, kiedy ma się więcej siły. Z upływem lat jednak coraz trudniej jest zdobywać się na odwagę; zdrowie nie to, ciało nie to… W dodatku… Czasami w pogodzeniu się ze zmianami pomaga los, niezależne od nas wypadki, niezależne od nas sytuacje, a także ludzie, których spotykamy na naszej drodze życia i którzy mają wpływ na nasze myślenie, odkrywając nasze pragnienia i uświadamiając nam ich istnienie. Mam wrażenie, że we wszystkich moich ważnych, życiowych decyzjach do tej pory pomagał mi los, dając jednoznaczne wskazówki, znaki. A ja jestem otwarta na nie, staram się je odczytać, odgadnąć, a potem wybrać słuszną dla mnie drogę, kierując się przy tym głównie sercem. Nie jest łatwo zaczynać nowe życie, mając znaczną jego część już za sobą, ale quid pro quo – coś za coś. Dotychczasowe, pozornie uporządkowane (głównie w kwestii materialnego dorobku), poukładane (przynajmniej widziane z boku) życie za niepewność nowego – i to pod każdym względem?
To nic, że nie czujemy się szczęśliwe. To już tak chyba musi być… Bo jak patrzę na sąsiadkę, to już wolę moje własne życie. To jeszcze nie jest mi tak źle. Ale czy moje zadowolenie z siebie, z mojego życia, ma być zależne od humoru mojego współmałżonka? I chociażbym nie wiem jak się starała, to i tak nie zasługuję sobie na nic więcej jak tylko na bycie kucharką, sprzątaczką, praczką, prasowaczką, ogrodniczką, sekretarką, ozdobą u jego boku i jeszcze, jak się coś nie udaje, to oczywiście jest to moja wina. Mam właśnie ja być odpowiedzialna za wszystkie niepowodzenia?
Ale i to jeszcze nic! Zniosłoby się o wiele więcej, gdyby spotkało nas za to przynajmniej trochę szacunku, empatii. Ale nie wtedy, kiedy z byle powodu jest się obrzucanym najgorszymi wyzwiskami. Zupełnie bez winy: bo się uśmiechnęłam, bo się dobrze bawiłam, ale nie wisząc u jego ramienia! Z czasem dzieje się coraz gorzej, coraz bardziej oddalamy się od siebie. Jeżeli do tej pory nie byłyśmy szanowane, to nie łudźmy się, że kiedyś będzie inaczej. Wręcz przeciwnie, będzie coraz gorzej! Żyjąc w takim związku przez kilkadziesiąt lat, zawsze przerażała mnie myśl o starości przy boku tego człowieka, zwłaszcza mając przed oczami kilka scenek z codzienności jego rodziców i traktowania przez jego ojca swojej żony, a mojej byłej teściowej. Nie chciałam takiego życia – nie mogłabym tego znieść.
A gdzie ja byłam w tym wszystkim? Czy kogoś obchodziły moje pragnienia? Czy miałam prawo do swoich marzeń, do realizacji swoich potrzeb? Dlaczego to ja właśnie musiałam o wszystko zabiegać? Tłumaczyłam sobie zawsze – i uważam do tej pory – że to od kobiety bardzo dużo zależy, przede wszystkim atmosfera ogniska domowego, ciepło rodzinne. To prawda: dużo, ale nie wszystko! Zawsze starałam się być doskonałą żoną, matką, synową. Chciałam, by wszystko było jak nalepsze, najpiękniejsze. Dbałam o to z całych sił! I co za to dostałam? Lepiej nie mówić!
Nie, na pewno nie chcę tak żyć! A więc jak? Czy można inaczej? Jaki byłby bilans strat i zysków? Czy warto?
To zależy, wiadomo, od nas samych, od naszych priorytetów życiowych. Musimy sami sobie na to odpowiedzieć, czy musimy do końca naszych dni pokutować za popełniony kiedyś „błąd”?
Nie, to nie całkiem tak, z tym „błędem”! Wszystko jest po coś i czemuś służy! Nie uważam tego, co się w moim życiu wydarzyło za błąd; traktuję to jako zrządzenie losu, doświadczenie, które pozwoliło mi docenić to, co mam teraz. Trzeba poznać zło (choć nie zawsze i nie wszystko było złe), aby docenić dobro. A jakie miejsce w tym wszystkim zajmują dzieci… ? O, to najlepsze, co mogło mi się przytrafić w całym moim życiu! Moja babcia zawsze mówiła, że dzieci to skarb i że żałuje, że nie miała ich więcej. Teraz moje dzieci są już są dorosłe, a mnie ciagle wydaje się, że potrzebują mnie, że nie troszczę się o nie wystarczająco… One w gruncie rzeczy nie potrzebują tak naprawdę naszego poświęcenia. Może nie zawsze im się podobają – wiadomo – nasze zmiany i nie zawsze są dla nich wygodne, ale w dalszej perspektywie jest to dobre również dla nich – zrozumieją, mam nadzieję… Dorosłe dzieci muszą sobie same radzić – i radzą. Jeżeli mogę pomóc, to one wiedzą, że mają we mnie zawsze wsparcie i mogą na mnie liczyć w każdej sytuacji życiwej. I jeżeli naprawdę nas kochają, to ważniejsze będzie dla nich nasze szczęście, zadowolenie i uśmiech, niż zasady i ich własne wygody. I nie odmówią nam duchowego wsparcia…
Jeszcze nie tak dawno tkwiłam w tym chorym, pozbawionym miłości i wzajemnego szacunku związku – a jednak, jakby mi ktoś powiedział wówczas, że zostawię dom, męża i całe swoje dotychczasowe, kilkudziesięcioletnie życie oraz jego dorobek dla innego mężczyzny i innego, nieznanego mi świata, nie uwierzyłabym. Żyłam złudzeniami, stwarzałam wokół siebie mój „intymny, mały świat”, żeby nie musieć konfrontować siebie ze smutną rzeczywistością.
Teraz, z perspektywy minionych wydarzeń i mojego nowego związku jestem z siebie dumna, że zdecydowałam się diametralnie zmienić moje życie – i że to zrobiłam!!!
Potrafiłam zrezyzygnować z mniejszych „rzeczy”, aby osiągnąć większe, cenniejsze dla mnie. Na szczęście miałam przy sobie mężczyznę (mój obecny mąż), który mnie wspierał w ciężkich chwilach, dodawał mi wiary w siebie i w swoje możliwości. Uczył mnie miłości, w której istnienie od dawna przestałam wierzyć. Również moje przyjaciółki i koleżanki z pracy trzymały za mnie kciuki i dodawały mi odwagi, aprobując i podziwiając moją decyzję. Jestem im bardzo za to wdzięczna. Udało mi się w końcu zdobyć to, czego mi brakowało przez całe moje wcześniejsze życie.
You must be logged in to post a comment.