Podaruj mi trochę słońca
Na zewnątrz była paskudna pogoda, nastrój miałam nie lepszy, w dodatku zostałam sama z obolałym od kataru nosem i chorym gardłem. Ani nawet wyjść z domu na codzienne chodzenie, fizycznie czułam się całkiem do kitu. Mąż wyjechał w delegację na kilka dni do Szwajcarii. Poruszona i wzburzona wiadomościami z kraju, a jeszcze bardziej komentarzami do tych wiadomości, straciłam niemalże radość życia. Na chamstwo i głupotę nie ma rady, wypełniała mnie bezsilność i bezsens.
Telefon od kolegi z Kanady informujący o śmierci jego taty, był kopniakiem budzącym mnie z rozczulanie się nad sobą, przypomniał mi o istocie życia i o tym, jak ono jest kruche. A jeszcze dwa dni wcześniej rozmawialiśmy o jego rodzicach – prawdopodobnie już wtedy jego tato nie żył, a teraz dzwonił z lotniska, będąc w drodze do Polski. Zadzwoniłam do koleżanek z tą przygnębiającą informacją. Smutne to jest, że dopiero śmierć kogoś bliskiego spośród naszych znajomych i ich rodzin jest powodem do odnowienia kontaktu, czy spotkania. Coraz rzadziej spotykamy się również z rodziną, zwykle jest to czyjeś wesele, albo pogrzeb. Wesel coraz mniej, więc zostają tylko pogrzeby.
(więcej zdjęć na końcu artykułu)
Czasami potrzebne są doły, aby docenić wartość życia. A najlepiej pomaga rozmowa z przyjaciółkami, dobra książka, muzyka. Dawno temu, jak mój najmłodszy synuś miał 3 latka, był bardzo pogodnym dzieckiem. Z rana, zaraz po przebudzeniu, śmiał się i powiadał, że życie jest piękne. Ja żeby podtrzymać tę radość życia potwierdzałam – tak, życie jest piękne! A on na to: -Ale jak byłem chory, to nie było dla mnie piękne. No, cóż! „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie jako smakujesz, aż się zepsujesz…”. I tak jest z docenianiem wszystkiego! Odpuszczałam sobie ze względu na chorobę, ale kiedy zrobiło mi się trochę lepiej, musiałam się ogarnąć, bo weekend, bo wraca mąż, no i wreszcie mogłam wyjść na chodzenie.
Od razu poczułam się lepiej, w dodatku mąż mnie miło zaskoczył. Oznajmił mi, że w weekend zapowiada się piękna pogoda i zarezerwował dla nas hotel w Meersburgu nad samym Bodensee (Jeziorem Bodeńskim), w czwartek wyjeżdżamy. Wspaniała niespodzianka! Baaardzo się ucieszyłam i zajęłam się dobieraniem kreacji na wyjazd i pakowaniem.
Do Meersburga dotarliśmy około południa. Przywitało nas słoneczne, malownicze, zabytkowe miasteczko, korzeniami sięgające czasów Średniowiecza. Zatrzymaliśmy się w bardzo ładnym, stylowym, kameralnym hotelu „3 Stuben” na starym mieście, skąd wszędzie było blisko, a najważniejsze, że tylko kilkadziesiąt kroków od promenady nad brzegiem Bodensee. Zostawiliśmy rzeczy w hotelu i, korzystając z pięknej pogody, ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka, oraz podziwianie pęknych widoków z promenady wzdłuż wybrzeża Jeziora Bodeńskiego. Będąc nad Bodensee, nie można nie spróbować miejscowego smakołyku, jakim jest tylko tutaj spotykany gatunek ryby: Bodenseefelchen, smakowita ryba z rodzaju sielaw. Zwłaszcza, że wzdłuż całej promenady zapraszają liczne restauracje dla każdej kieszeni. Oczywiście do ryby wino – ta okolica słynie z wyśmienitego wina, winnic i sadów.
Rzeczywiście, ryba smakowała wybornie, miejsce było również wyjątkowe, z pięknym widokiem na jezioro, na widnkręgu zarys Alp. Blogo…
W drodze powrotnej do hotelu usłyszeliśmy muzykę, która zwabiła nas do pięknie położonego budynku nad samym jeziorem. Postanowiliśmy sprawdzić, czy była to muzyka na żywo. Zaczęło się już ściemniać i kiedy weszliśmy przez żelazną, kutą bramę do ogodu pod platanami, poczułam niesamowitą atmosferę tego miejsca. Ogród pełen stolików pod drzewami, podświetlony girlandami lampionów, pusty, tylko przy jednym stoliku siedziało kilka osób, a na zewnętrznej scenie tańczyła jedna para. Poczułam się jak w teatrze: ich taniec był dziwny, taki teatralny, mieli posągowe miny, poruszali się w rytm muzyki niemalże jak manekiny. Ta mroczna sceneria, podświetlone platany, rzędy pustych stolików i ta para, poruszająca się tetralnie, oczarowały i zaczarowały mnie. Z otwartych drzwi do sali restauracyjnej dobiegała muzyka i – o, dziwo – wcale nie z dysku, ale grana przez samotnego muzyka!
Weszliśmy do środka, na parkiecie pięknej, wielkiej sali hotelowej, tańczyła jeszcze jedna para. Daliśmy się ponieść taktom muzyki. Byliśmy jak w zaczarowanym świecie. Muzyk – a właściwie entertainer, jak to się teraz nazywa – z urody Grek, albo Hiszpan, z ciemnymi, długimi, kręconymi włosami, grał utwory naszej młodości. Nie bardzo wiedzieliśmy, co to za impreza i czy mogliśmy tutaj się bawić, zresztą było już późno, a więc gdy skończył się utwór, pożegnaliśmy się i spytaliśmy artysty, czy następnego wieczoru też będzie występował – ku naszej radości potwierdził i zaprosił nas na następny wieczór.
Aby maksymalnie wykorzystać pobyt nad Jeziorem Bodeńskim, w kolejnym dniu zaplanowaliśmy wycieczkę statkiem na wyspę Mainau, zwaną wyspą kwiatów. Idealnie! Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę – muszę dodać, że byłam zaskoczona atmosferą śniadania, zaskoczyła mnie ta kameralnść hotelu i poczucie wyjątkowości, po raz pierwszy spotkałam się z taką obsługą: mimo, że był stół szwedzki, to kawę i mleczko przynosiła obsługa w małych dzbanuszkach i donosiła upewniając się czy wszystko jest jak należy. Kawa była pyszna.
Do przystani statków mieliśmy blisko. Płynęliśmy stakiem „München” (taka wyprawa kosztuje w sumie 32 Euro od osoby, ale w tym jest też opłata za wstęp na Wyspę Kwiatów – warto!!!)
Jako, że to wrzesień, oczekiwał nas na Mainau festiwal jesiennych kwiatów, w tej odsłonie przeróżnych gatunków dalii. Inne kwiaty też były, ale to był sezon tych jesiennych kwiatów. Ciepły, wilgotny mikroklimat wyspy, umożliwia uprawę egzotyznych roślin.
Znaczną część ogrodów zaprojektował botanik hrabia Lennart Bernadotte, chociaż już wcześniej, książę Badenii, Fryderyk I, na powierzchni 44 hektarów urządził ogród różany, zasadził sekwoje, bambusy i mamutowce. Obecnie rosarium ma około 1200 gatunków tego kwiatu.
Drugim, pod względem liczności kwiatem rosnącym na wyspie jest dalia. Kompozycje kwiatowe, obrazy, rzeźby kwiatowe są dziełem pracujących na wyspie cały rok na okrągło ogrodników.
Dodatkowa atrakcja to barokowy pałac, pawilon ziołowy, zagroda z kucami, osłami, a przede wszystkim motylarnia. Wspaniale skomponowany pawilon z latającymi wokoło motylami o przeróżnych wzorach i barwach.
Po wyczerpującej wycieczce wokół wyspy, nadszedł czas na nagrodę, oczywiście Bodenseefelchen i wyborne wino w małej restauracji przy promenadzie. Chwila oddechu w hotelu i wyprawa na tańce „pod platanami”. Stare, dobre kawałki taneczne przy mocniejszych trunkach staly się uwieńczeniem dnia. Szczęśliwi, zmęczeni zasnęliśmy od razu.
Na ostatni dzień pobytu nad Jeziorem Bodeńskim zostawiliśmy obejrzenie zrekonstruowanych prehistorycznych domów na słupach (sprzed prawie 7 tys. lat) w Unteruhldingen. Korzystając z pogody, spędziliśmy jeszcze jakiś czas nad jeziorem delektując się widokiem i spokojem wielkiej wody, odgłosami ptaków i wody uderzającj o drewniane pale pomostu wchodzącego w jezioro. Wygrzewaliśmy się w ostatnich, letnich promieniach słońca, zbierałam kamyczki… Nie musieliśmy się śpieszyć, nic nie musieliśmy, dopiero poczucie głodu wyciągnęło nas z tego letargu, aby po raz ostatni smakować miejscową, świeżą rybkę… To był piękny, niezapomniany weekend.
[WRGF id=775]
You must be logged in to post a comment.