Dzień za dniem

Zalety wędrowania

W piątek mąż napisał z pracy, proponując niedzielną wycieczkę. Nasza okolica obfituje w liczne zamki, pałace, kościoły, zabytkowe budowle sięgające czasów średniowiecza, a nawet wcześniejszych. W dodatku położone są one w malowniczych, urokliwych miejscach, pośród lasów i łąk. Oboje lubimy kontakt z naturą, poza tym zdajemy sobie sprawę z dobrodziejstw, jakie dają nam spacery na łonie przyrody – jak ważne jest oderwanie się od codziennych trosk, od pędu współczesnego świata i oczywiście zdrowy ruch, bez obciążeń, bez pośpiechu, odreagowanie stresu poprzez wysiłek fizyczny.

(Więcej zdjęć na końcu artykułu)

Ten weekend jest szczególny dla nas: to nasza słodka rocznica pierwszego spotkania po trzydziestu latach. Zwykle celebrujemy nasze święto dogadzając sobie w domu, albo wychodząc na coś wyjątkowego, na coś, co bardzo lubimy. Tak szczerze, to nie bardzo chciało mi się tym razem ruszać z domu. Po pracowitym pobycie w Polsce (pomagałam mamie w ogródku i w domu) popadłam w stan leniuchowania, wygodnictwa. Swoje lenistwo usprawiedliwiałam upałem, wiekiem – nie byłam szczęśliwa z tego powodu, miałam wyrzuty, że czas ucieka mi przez palce, ale wypierałam te myśli, zajmując się czytaniem kryminałów i oglądaniem programów telewizyjnych, podjadając przy tym różne smakołyki. W efekcie przytyłam trochę znowu, a im bardziej myślałam o tym, tym bardziej zagłuszałam te myśli oddawaniem się przyjemnościom życia, co przynosiło – jak łatwo się domyśleć – negatywny efekt dla mojej wagi.

Tym razem więc przemogłam lenistwo i bez zastanowienia przystałam na plan męża. Po śniadaniu wyruszyliśmy w okolice Bambergu, zaparkowaliśmy na skraju miejscowości Zeckendorf koło ScheBlitz, na parkingu dla turystów. Wyruszyliśmy jedną z tras turystycznych, ścieżką tematyczną „Sztuka i las”, informującą dodatkowo na licznych tablicach o przyrodzie tych terenów, o ich hstorii, o mieszkańcach lasów i pól, tych obecnych, jak zające, sarny i dziki, i tych już wymarłych, jak wilki, czy rysie.

Wybraliśmy trasę prowadzącą do zabytkowego kościoła Gügel, zbudowanego w roku 1610 na skale, na miejscu zamku obronnego z 1274 roku. To niesamowite miejsce urzekło mnie atmosferą kaplicy z palącymi się świecami, znajdującej się w dobudowanej później wieży. W regale na ścianie naprzeciw ołtarza tkwiły różnej wielkości świece, które można było sobie zakupić wrzucając pieniąźki do skarbonki i zapalić przed ołtarzem. Oczywiście nie mogłam nie zapalić naszej świeczki. Na szczęście nie jest to miejsce, gdzie przewijają się tłumy zwiedzających, w kaplicy byliśmy większość czasu sami. Ta cisza i urok palących się świec dodawały magii i uduchowienia temu miejscu.

Z kaplicy wąskimi i krętymi, wykutymi w skale schodami i korytarzami dotarliśmy do właściwego kościoła. Bogato zdobiony ołtarz główny i boczne ołtarze w nawach, pozłacane motywy roślinne na kazalnicy, pochodzącej z katedry w Bambergu, małe, ale zdobne organy nadają temu niewielkiemu kościołowi – celowi wielu pielgrzymek – szczególnego uroku. Dopiero wychodząc z kościoła na samej górze można uświadomić sobie szczególny charakter tej budowli na skale. Z tablicy informacyjnej dowiedzieliśmy się, że kościół zbudowano na skałe jurajskiej, a sama góra była już zamieszkała w czasach prehistorycznych.

Z góry Gügel, na której położony jest kościół, poszliśmy szlakiem w kierunku zamku Giechburg. Przy kościele i wzdłuż szlaku w okolicach góry znajdowały się zabytkowe, kamienne stacje drogi krzyżowej.

Podziwiając dzieła natury, niesamowite kształty starych, częściowo obumarłych przydrożnych drzew, dotarliśmy na zamek Giech, a właściwie do częściowo zagospodarowanej ruiny zamku z 1125 roku, zbudowanego pierwotnie do obrony przeciwko najazdom Węgrów. Na górze zamkowej istniały już siedliska ludzkie w neolicie, a także budowle z czasów celtyckich, sięgających pół wieku p.n.e. Zamek był wielokrotnie niszczony i odbudowywany. Obecnie w nowszej części pomieszczeń znajduje się gościniec, a w dawnej baszcie wystawione są obrazy i rzeźby lokalnych artystów (które można na miejscu zakupić).

Na zamkowym podwórcu, siedząc na drewnianych, masywnych ławach zafundowaliśmy sobie na obiadek przysmaki frankońskiej kuchni: pieczeń z dzika z borówkami, frankońskie kluski i czerwoną kapusta na ciepło, jak to tu zwykli podawać. Do tego piwo, tzw. piwniczne, z lokalnego browaru, podane w kamionkowych kuflach.

Po obiadku jeszcze krótka wyprawa do galerii sztuki (chyba z sześć pięter w starej baszcie) i powrót do samochodu. W sumie przeszliśmy ponad osiem kilometrów na wysokości 400 – 500 metrów npm. Nogi bolą, ale warto było – wycieczka okazała się wspaniałym pomysłem i zaowocowała ponad 700 zdjęciami z różnych miejsc naszej wędrówki.

[WRGF id=804]