Dzień za dniem

Wojna kilogramom!

Jeszcze do niedawna radziłam sobie i trzymałam swoje ciało w ryzach. Od jakiegoś czasu jednak osiadłam na laurach, oddając się pokusom i tak, jak większość kobiet, zmagam się z nadwagą i obiecuję sobie konsekwentnie ograniczać przyjemności jedzenia, zwiększyć częstotliwości ćwiczeń, itd. Wytrzymuję kilka dni, ale w konsekwencji to mam tylko bóle mięśni i stawów, i oczywiście minimalne rezultaty walki z kilogramami. Co za tym idzie, mięknę, tłumaczę to sobie wiekiem i znowu oddaje się lenistwu weekendowemu, podjadaniu.

Im więcej się myśli o ograniczaniu jedzenia, tym bardziej chce nam się coś „przeżuwać”. Niezadowolenie powoduje stres, a stres „zajadam” i tak w kółko. Strach pomyśleć, jakbym wygladała, gdybym nic nie robiła w tym zakresie… To znaczy, pod względem dbania o formę… Bo przecież codziennie rano (no, prawie codziennie) robię rytuały tybetańskie, raz w tygodniu spędzam 4 godziny  w tutejszym aquaparku Fürthermare. W dodatku idę tam na pieszo (kilka kilometrów) mimo przejeżdżającego autobusu (i w tajemnicy przed mężem), ale to zaliczam do treningu. Ach! Basen to moje ulubione miejsce do ćwiczeń! Jestem szczęśliwa, relaksując się w jacuzzi, grocie solnej, saunie – ale też ćwiczę aqua fitness. Ostatnio była nowa instruktorka od Zumby. Wysoka, szczupła i w dodatku ruszała się lekko i zwinnie jak pchełka. Oj, chciałoby się tak tańczyć i być tak lekkim… Ale było bardzo wesoło w tańcu wodnym i wcale nie należę do tych najpulchniejszych.

Muszę dodać, że conajmniej raz w tygodniu jeszcze ćwiczę Callanetics i godzinne chodzenie, przeplatane biegiem. Ze słodyczami też nie przesadzam, wybieram orzeszki, suszone owoce itp. Widać to za mało! Właściwie to za dużo…  podjadania.

A wszystkiemu to winien jest mój mąż! Kusi, namawia, dogadza, kadzi. Jest mistrzem w dopasowywaniu argumentów do potrzeby sytuacji, oczywiściej przez niego zamierzonej.

I jak w tej sytuacji moja słaba wola ma się obronić?